Italia, Rzym

znów jestem w Rzymie :)

5 grudnia 2012; 1 237 przebytych kilometrów




roma



Za oknem pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, na początku świeci słońce, potem pojawiają się cumulusy (grudzień!) i w końcu zaczyna padać. Więc wychodzę dość późno i jadę do miasta. Wysiadam przy Circo Massimo. Które jest chyba budowane od nowa ;)

Idę w kierunku Coloseo. A tu jak zwykle, tłum turystów, carabinieri, Hindusi sprzedają te swoje chusty i cholera wie co jeszcze. Przysiadam na jakiś starych kamlotach. Gdy świeci słonko, jest cudnie ciepło :) Gdy przyłażą chmury, trochę mniej.
Dziś akurat nigdzie się nie spieszę, więc chodzę sobie bez planu, odwiedzając miejsca, które już znam i te, których jeszcze nie znam. I do tego miejsca było leniwie i można by powiedzieć, że nieco nudno ;)

Idę kawałek dalej, bo znam miejsce, z którego ładnie widać Coloseo. I jakiś koleś mnie zagaduje, że jest z Niemiec, że podróżuje z ojcem, który robi tu interesy. Tak mówi ;) I że ma apartament 20 minut stąd i że może być fajnie, hehehe. Przedstawia się jako Andrew. Hmm, nie chce mi się nawet sprawdzać, czy faktycznie gada po niemiecku. Ale na coś się przydał, bo pokazał mi, gdzie są darmowe toalety ;) Żegnamy się przy wejściu do metra.
Idę dalej znajomymi już dróżkami do Piazza Venezia. Wchodzę do baru na kawałek pepperoni. Nie mogę się powstrzymać, to przecież w Rzymie jadłam najpyszniejszą pizzę na świecie. I jest pyszna!
Zaglądam jeszcze kawałek dalej z myślą, że może będzie jeszcze jeden lepszy widok, ale trzeba by zapłacić za wejście.

Kręcę się po Piazza Venezia. Można wejść do Altare della Patria. No to wchodzę, bo z góry pewnie widok będzie lepszy. Słonko akurat wyszło. W środku coś jest, a ponieważ tym razem jestem wyjątkowo ;) nieprzygotowana, więc nawet nie wiem, co. Ale nic się nie płaci, więc wchodzę. Jest muzeum, jest bazylika i są tarasy. To ostatnie pociąga mnie oczywiście najbardziej. Z góry widok na zachód. Super.
Po drodze mam bazylikę. Wolałabym ją zostawić na później, ale doświadczenie uczy, że mogę już tu nie wrócić. I miałam rację ;) Bazylika robi niesamowite wrażenie, choć jakaś okropnie stara nie jest. Ale jest całkiem spora i z rozmachem zrobiona. Piękny sufit, organy z boków, przy ołtarzu (szkoda, że nie można ich usłyszeć!), w nawach pełno kaplic. W dodatku wciąż potykam się o jakieś pływy nagrobne, więc nie wiem już, czy mam patrzeć w górę, pod nogi, czy na boki. Do wielu kościołów potem jeszcze wchodziłam, ale tutaj poczułam jakiś wyjątkowy klimat.

Idę dalej, a tam... wysoka winda, która zawozi na dach... Siedem euro, ale nie mogłam odpuścić i to była bardzo dobra decyzja! Widok z góry zapiera dech! Choć w pierwszej chwili trochę żałowałam, bo moment na zdjęcia nie najlepszy - same chmury! Ale minęło dziesięć minut i przestałam żałować, bo światło zaczęło zmieniać się z minuty na minutę. W każdej chwili miasto wyglądało inaczej, coraz to inny kawałek był oświetlony. W dodatku wciąż pełno cumulusów (na które wciąż nie mogę się napatrzeć), za chwilę deszcz, tęcza i czarne burzowe chmury. I tak w kółko, więc nie mogłam się od tego tarasu odczepić, spędziłam tam dobrą godzinę, a wygoniła mnie świadomość, że jeszcze tyle fajnych rzeczy jest do zobaczenia!

Na dole widoków ciąg dalszy, tym razem na wschód. Burza coraz bliżej i światło jest rewelacyjne! Pojawia się kolejna tęcza, a wszystko kończy się sporym opadem gradu i wiatrem, więc przemakam nieco i sporo przemarzam. Więc chowam się do muzeum, które teraz już ze spokojem mogę oglądać.
A muzeum bardzo ciekawe, prowadzi przez historię. No, może tą bardziej nowożytną, biorąc pod uwagę, że jestem w Rzymie :) Fajnie, że napisy są też po angielsku, ale szkoda, że nie ma czasu tego wszystkiego przeczytać. Ciekawsze to, niż książki od historii.
Gdy już pomyślałam sobie, że powoli mam dość zwiedzania i zaczęłam powoli rozglądać się za wyjściem, znalazłam kolejną ciekawą wystawę i trochę bałkańskich klimatów - skarby Albanii :) I znów mnie zaciekawiło, bo były dawne monety (nieco inne niż te nasze czy rzymskie), hełmy i spora tarcza, biżuteria, piękne ikony... Super!